poniedziałek, 2 sierpnia 2021








Bałkański worek 2017

Wstęp.

Bałkany. Chodziły po głowie od dawna, pewnie od 2007, kiedy odważyliśmy się z Rafciem i Wieśkiem liznąć Rumunii. Początkowo w wersji lajtowej - Sławonia, może Słowenia. Później, czytając relacje rowerowych globtroterów - ośmieliłem się wybiec myślą dalej.  Trasę zacząłem wymyślać na początku zimy, potem skonfrontowałem ją z doświadczeniami członków forum https://www.podrozerowerowe.info/index.php?topic=17339.msg337887#msg337887 i powstała mapka, jak poniżej:

https://ridewithgps.com/routes/17296738

czyli 2000 km w 3 tygodnie, góry wyższe niż dotychczas, nieznane kraje, nieosłuchane języki. Przygoda. Takie sobie ambicje wzbudziłem na 50-kę, a co?

Rzeczywistość to później trochę zweryfikowała ale podróż życia udało się odbyć. 

 0. 03-04.07.2017 Dojazd Pionki-Segedyn.

Do kempingu w Segedynie, gdzie wcześniej dogadałem możliwość zostawienia auta, miałem z rodzinnego domu w Pionkach jakieś 750 km. Mimo, że Astra G 1,4 w gazie ze mną za kierownicą nigdy nie była demonem prędkości – liczyłem, że zrobię to na raz. Schody zaczęły się już przy wyjeżdżaniu z podwórka: coś stuknęło na dachu, cóż – stukało już nie raz to się nie przejąłem. Dziwiłem się trochę spojrzeniom nielicznych przechodniów aż dopiero wyraźnie skierowany na dach samochodu palec starszego jegomościa kazał mi zjechać na pobocze. Zamocowany w pionie do własnego pomysłu uchwytu na bagażniku, rower, smętnie zwisał prawie poziomo. Nie dość, że widelec (to patent z odpinanym kołem przednim) wypiął się, to jeszcze hak się wykrzywił. Niewiele mogłem zdziałać na poboczu, więc zawróciłem te 2 km i zacząłem prostować we własnym garażu. Z pomocą imadła i młotka udało się ale z 5.30 zrobiła się ósma. Granicę w Barwinku przekroczyłem koło 13-tej, nad Veľką Domašą stanąłem na poboczu i posiliłem się domowymi zapasami a w Sátoraljaújhely pozyskałem trochę forintów i postanowiłem nocować w Tokaju. Znany wcześniej kemping nad Cisą oferował niedrogie noclegi (ok. 2000 ft) w bunalowach a knajpka przy rynku - pożywny gulasz. Nie mogłem też opuścić punktu obowiązkowego - winnej piwniczki z kilkoma sortami tokaju. 

Wspomnienie z FB:Początek rowerowego bałkańskiego worka nieplanowany - rower wypiął się z patentowego uchwytu na dachu i musiałem wracać prostować widełki. Dotarłem ledwie do Tokaju ale, że lubię tutejsze klimaty, nie jest źle: wina już popiłem, bogracz zjadłem. Za cenę darmowego wifi popijam piwo o mocno mydlanym smaku w barze na kempingu.”

Drugi dzień dojazdu okropnymi węgierskimi bocznymi drogami jakoś zleciał;  do Szegedu dotarłem niedługo po południu, dogadałem się z obsługą kempingu względem przechowania samochodu przez 3 tygodnie, obczaiłem miejscówkę na namiot i ruszyłem w miasto. Piechotą. Starówka i centrum w jednym były po drugiej stronie Cisy. Wielkich staroci nie było, na oko CK secesja. Połaziłem po uliczkach i bulwarach, zwiedziłem okazałą i ładną katedrę, napiłem się ciepłej wody mineralnej tryskającej z kraników na jakimś skwerze i głodny - wylądowałem w Burger Kingu;  McDonalds’a nie znalazłem a w lokalnych knajpkach jakoś drogo się wydawało. Po powrocie na kemping rozbiłem namiot i rozwiesiłem rzeczy do wietrzenia. Gniazdko do ładowania znalazłem w pobliżu basenu ale z termalnych kąpieli czegoś nie skorzystałem. 

Wspomnienie z FB:Dotarłem do Szegedu, camping nad rzeką wypaśny ale i droższy od tego w Tokaju. Dziewczyna (bo chyba nie pomocnica - ani słowa po angielsku) chłopaka z recepcji bardzo ładna. Idę coś zobaczyć, zjeść i oczywiście wypić a potem będę się moczył w basenie, stać mnie (jeszcze);)”

 “Com napisał to i zrobił - prócz moczenia. Jest tu przeogromna i przepiękna katedra - dawno czegoś równie mocnego nie widziałem. Jedzeniem i piciem nie ma się co chwalić…”

  1. 05.07.2017 Segedyn-Sombor, 112 km

https://ridewithgps.com/trips/44212069


Rano jednak w ciepłym basenie się wymoczyłem a w zimnym - pływackim, zrobiłem kilka długości. Nabrałem takiego wigoru, że przy dopompowywaniu tyłu urwałem wentyl typu presta i trzeba było wymieniać dętkę, w związku z czym na zapas została tylko jedna a godzina wyruszenia przesunęła się na ósmą. Objuczyłem mojego Stalina (nazwa wymowna, bo to żelaźniak własnej kompozycji na ramie bez napisów z giełdy w Ciechanowie) i wyruszyłem znaną już przeprawą mostową na Szeged i dalej - ku Serbii. Spoglądając na apkę mapy.cz jakoś się z tego dużego miasta wydostałem a już na peryferiach przed sklepem spożyłem tradycyjne wyprawowe śniadanie - jogurt i dwie słodkie bułki. 

Do granicy serbskiej nie było daleko; przez Röszke i na rondzie trzeci zjazd. Trochę byłem przejęty dawno nie praktykowanym przekraczaniem granicy z wszelkimi szykanami ale poszło gładko a nadzieja zaświtała po usłyszeniu było-nie było słowiańskiego języka serbskiego. Oglądałem wcześniej filmy Kusturicy, coś tam liznąłem jakichś samouczków ale to klucz wszelkiej komunikacji - otwartość, zawieruszony gdzieś na Węgrzech, pozwolił mi znaleźć menjačnicę w Horgośu i nabyć trochę tutejszych walorów płatniczych. Zaraz też kupiłem picia na drogę i liznąłem jakiegoś loda. Początkowo różnicy z Węgrami nie byłem w stanie stwierdzić; nazwy bodajże były dwujęzyczne a na pewno dwualfabetowe. Subotica też prawie jak Szeged. Z lubością rozsiadłem się w zacienionej ulicznej kafejce i zamówiłem kawę i piwo. Węgierski jeszcze wprawdzie pobrzmiewał wokół ale ja już nastawiałem uszy na częstotliwości serbskie. Z Suboticy do Somboru droga płaska jak stół i cienia za grosz; najwyższa roślinność to kukurydza na polach. A słońce w zenicie i żadnych chmur - i upał śmiało zakwalifikowany jako już bałkański. Tak się toczyłem aż do Bajmoku, gdzie zaburczało mi w brzuchu i postanowiłem zażyć bałkańskiej kuchni. Trafiła się pljeskawica w jakiejś knajpce - ot, siekany kotlet w bułce z surową cebulą jako dodatkiem. I piekielnie słony. Tę sól wytapiałem potem aż do samego Somboru. Ten nocleg miałem zaplanowany wcześniej, bo odkryłem, że istnieje tu Bike Camp Longtour. Zastukałem w blaszaną bramę przy gęsto zabudowanej uliczce i otworzył mi uśmiechnięty gość chyba w moim wieku - Predrag zwany Peja. Cały kamp to był ogródek na parę namiotów, węzeł sanitarny dla mieszkańców tychże, wiata ze stołem, telewizorem, lodówką oraz apartament: pokój, kuchnia i łazienka. Zmordowany upałem i sporym kilometrażem podpytałem o cenę tegoż luksusu i obiecując nie korzystanie z pościeli zbiłem ją z 15 na 10 €. A za namiot musiałbym wybulić 7! Dostałem jeszcze zimnego wiśniowego soku oraz wskazówki, gdzie można kupić jakieś piwo na wieczór. Co też niezwłocznie uczyniłem a w otwartej jeszcze pekarze nabyłem burki i jogurt na rano.

Wspomnienie z FB: Ale grzało dzisiaj! Jeszcze przed południem na jakiejś stacji wyświetliło się 30 i to nie był max. Wyruszyłem późno, bo mi się wentyl presta urwał przy dopompowywaniu. Wyjazd z Szegedu nawet sprawny, przez granicę też ale potem... Sarny by mnie chętnie polizały - tyle soli wszędzie, żal będzie spłukać;) Po drodze kawa i piwo w Suboticy, pljeskavica i piwo gdzieś po drodze a teraz w Longtour Bike Camp w Somborze piw będzie dwa! Bo plan wykonany - 110, nieźle jak na pierwszy dzień. Serbski zaczynam chwytać, za trzy dni będę gadał…

  1. 06.07.2017 Sombor-pustostan za Osijekiem, 106 km

https://ridewithgps.com/trips/44212170

Rano nie marudząc zbytnio ruszyłem do centrum Somboru i tu na jakiejś ławeczce spożyłem śniadanie; prawie tradycyjne, bo słodkie drożdżówki zostały zastąpione też słodkimi burkami z ciasta francuskiego. Przez miasto tylko się przemazałem i skierowałem w kierunku Chorwacji. Granica w tych okolicach okrutnie meandruje (to tu założono Liberland): w Bački’m Monoštorze, gdzie wypiłem piwo była o kilkadziesiąt metrów a i tak musiałem jechać 15 kilometrów do mostowego przejścia przez Dunaj Bezdan-Batina. Poszło sprawnie, na obu posterunkach pokazałem tylko dowód i już. Na tym odcinku upał nie dokuczał, bo trochę szło lasem i nadrzeczem. Wkurzał mnie obcierający przedni błotnik to zaraz za mostem przysiadłem na ławeczce przy placu zabaw i rozpocząłem rzeźbę. Koniecznym okazało się wydłubanie scyzorykiem dziurki na śrubkę górnego bagażnika przedniego. Bowiem przestraszony jakimiś opisami o braku wody na Bałkanach zamontowałem specjalny bagażnik z workiem i dwoma 2,5- litrowymi butelkami po fancie. Zeszło z pół godziny a potem kolejne pół - pokusiła biegnąca obok wąska asfaltowa droga, która wywiodła mnie w naddunajskie letniskowe chaszcze. Chaszcze były w planach pod postacią rezerwatu Kopaćki Rit ale zjazd z głównej miał nastąpić później, gdzieś w Suzie. Niestety - zorientowałem się, że nie mam zapasu płynów (a smażyło już porządnie), nie mam też ich za co nabyć bo zmienił się system walutowy. Euro na kuny mogłem wymienić dopiero na poczcie w Kneżevi Vinogradi (uwaga! w Chorwacji na zad.piach to często jedyna możliwość). No to wymieniłem, zrobiłem zakupy i pojechałem prosto na Osijek. Po drodze schroniłem się na chwilę w cieniu jakiegoś parku i przy okazji odkryłem niszczejący pałacyk a za niedługo podumałem trochę nad upamiętnieniem trzech ofiar wojny lat 90-tych z wymownym mottem: Wędrowcze, zwróć swój wzrok na pamięć o mnie, oddałem życie za Ciebie, abyś podróżował dalej. Przed Drawą pokręciłem się trochę po forcie i bulwarach a za rzeką nawiedziłem rozprażoną Starówkę - centrum tutejszej CK twierdzy. Łazić się za bardzo nie chciało, pomyślałem o wzmocnieniu nadwątlonych sił ale nie trafiłem za dobrze; w barze wziąłem klasyczny zestaw - hamburger i frytki. Rzadko zostawiam niedojedzone resztki a tu chyba z pół porcji się zmarnowało. Zrobiło się późnawo, czas było opuścić ten Osijek ale szło słabo: najpierw źle wybrałem azymut a potem trafiłem na popisywacza angielszczyzną, co biegle gadał z 15 minut ale kierunku na Dakovo nie wskazał. Sam go znalazłem a na wylocie w Lidlu kupiłem jakieś owoce i coś do picia. Pomału zmierzchało, szans na żaden kemping nie było, leśnych ustroni też nie. Ze 100 metrów za kolejną wioską dostrzegłem stojący zupełnie blisko drogi ale otoczony kukurydzą niedokończony dom. Parter nie zachęcał, bo był zarośnięty ale zajrzałem na piętro i tu postanowiłem nocować. Trochę zeszło z wciągnięciem całego majdanu ale w końcu się rozlokowałem; plandeka na betonowej podłodze, karimata, śpiwór i jakiś ciuch pod głowę stały się posłaniem. W sąsiednim pomieszczeniu dokonałem wieczornych ablucji i zmęczony zległem do snu. 

Wspomnienie z FB:(...)grzało jeszcze mocniej, jeść się nie chciało, zwiedzać się nie chciało... W Osijeku jest ciekawa barokowa twierdza i kulinarna mizeria - hamburger i frytki przesolone, nie dałem rady. Nocowałem w niedokończonym domu, sypialnia elegancka, nawet łazienkę wygospodarowałem.

  1. 07.07.2017 pustostan za Osijekiem - Modrića, 84 km

https://ridewithgps.com/trips/44213084

Nie spałem długo - z niedalekich obejść dochodziło pieskie szczekanie, to trzeba było się zwijać. Na półśpiąco dotarłem do Dakowa i tu orzeźwiłem się ulubionymi napojami w knajpce przy deptaku. Na placu przed katedrą coś się szykowało; jakaś scena, rusztowania, światła. Zdjęcia porządnego nie było skąd cyknąć a bryła okazała. Wewnątrz pochodziłem trochę, fotek mało to chyba bez zachwytu. Trochę pokrążyłem, trochę pobłądziłem po centrum i ruszyłem na Bośnię (i Hercegowinę - jakoś tak się skraca nazwę tego kraju a to przecież federacja). Wciąż było płasko, gorąco i nie spektakularnie. Do granicy dotarłem w kulminację upału. Jakieś smętno-betonowe to przejście w Śamacu okazało się a dodatkowo zadziwiła tablica z nazwą Republika Srpska. Już myślałem, że wylądowałem w Serbii ale nie… Serbów tu sporo, mają swoja entientę i manifestują to na każdym kroku. Jednak dinary nie obowiązują - z czasów wojen została marka konwertybilna (następczyni niemieckiej i w ostatnim kursie tejże usztywniona do euro) ale można płacić eurami (reszta jednakże wydawana zawsze w markach). W pierwszym sklepie za granicą pojąłem te machinacje kupując napoje. Mimo przewagi prawosławia na tym terenie, meczetów nie brakuje. Widziałem je po drodze a dobitnie przekonałem się o tym w Modricy, gdzie zmożony vrućakiem ległem w parku pod drzewem. Już przysypiałem, jak z minaretu rozległy się donośne nawoływania na modlitwę - z głośnika. To był niejaki szok… Drugi to wizytacja policjanta, któremu źle się widać skojarzyło polegiwanie w cieniu. Ale zorientował  się, że nie ze zwykłym menelem ma do czynienia i rychło się oddalił. Rozbudzony tymi atrakcjami poszukałem pizzerii, gdzie podjadłem i podpiłem nieco oraz podładowałem komórkę. Tu też powziąłem decyzję o noclegu (a było dopiero ok. 18-tej). Motele minąłem na dojeździe do tego miasta to musiałem się cofnąć - pierwszy okazał się jakby luksusowy z takąż ceną a drugi już swojski, sąsiadujący z wrakowiskiem i warsztatem samochodowym. Dwóch umorusanych młodzików tu gospodarzyło i bez problemu stargowałem cenę z 15 na 10 €; byłem jedynym gościem multi biznesu Braća Popović. Chłopaki za chwilę się zmyli - pokazali tylko, jak rano ewakuować się tylnym wyjściem. Przed zmrokiem zrobiłem jeszcze zakupy w całkiem okazałym markecie i przeprałem (w pralce!) trochę nieświeżych ciuchów. Zanim zasnąłem zrobiłem bilans zmęczeniowo-kilometrażowy i mimo średnio stówki dziennie zacząłem trochę pękać...

Wspomnienie z FB:Wczoraj ponad stówka a dziś już prawie 20. Piję kawę i piwko na starówce w Dakovie.

Dzisiaj piłem więcej niż Kwaśniewski na kacu a jednak te 40 w cieniu zmogło mnie. Po 80-ce wylądowałem w Modrici w motelu braci Popovič. Jest bardziej ekskluzywnie niż wczoraj, nawet pralka Gorenje pierze mi ciuchy - niestety nie było proszku, to wrzuciłem kawałek mydła. Na razie się nie pieni... Jak tak dalej pójdzie, to plan B upadnie i zostanie C - bracie ratuj! A ta Republika Srpska to oczywiście w Bośni.

  1. 08.07.2017 Modrića - pustostan za Żepće, 117 km

https://ridewithgps.com/trips/61880147

Pobarłożyłem w luksusach trochę dłużej niż zwykle, za to śniadanie zjadłem jeszcze w pokoju. Z nowymi siłami i nadziejami ruszyłem na południe; droga nie była zbyt męcząca, bo ciągle doliną rzeki Bośni (acz wbrew jej biegowi), nie prażyło też zbytnio, gdyż nocą trochę popadało. Krajobraz się pomału zmieniał, przy drodze pojawiły się okazałe drzewa a po drugiej stronie rzeki - wzgórza. Po jakichś trzech godzinach, przekraczając rzekę, dotarłem do miasta Doboj. Były kierunkowskazy na twierdzę ale droga wiodła stromymi uliczkami,  to - jak zwykle - odpuściłem. W centrum przysiadłem na ławeczce w rozległym parku i dosiadł się starszy gość zaciekawiony nie tak częstym chyba widokiem skołowanego wędrowca. Trochę po łacinie (zapodał jakąś sentencję), trochę po niemiecku a przeważnie po ręczno- słowiańsku pogwarzyliśmy nieco. Z przydatnych informacji lepiej mi się przysłużyła ta o czekających mnie odległościach niż rekomendowanej kafejce. Bowiem za kawę i małe piwo wybuliłem w tejże 3 €! Całkiem nie bośniackie ceny - najczęściej za kawę płaci się 1 KM (0,5 euro), za piwo - najwyżej drugie tyle. Opuszczając Doboj wróciłem na lewy brzeg Bośni a niezadługo przekroczyłem granicę Federaciji czyli opuściłem Republikę Srpską. Dało się to poznać po muzułmańskich przydrożnych cmentarzykach oraz nowych (ba, nowoczesnych) meczetach. Twierdza w Maglaju przywoływała wprawdzie głosem historii ale zbyt cicho… Wolałem spocząć na trawniku niedaleko budki z lokalnym fast foodem. Wziąłem małą porcję ćevapi w bułce ale nie zmogłem całej i spakowałem na potem. To potem nastąpiło za jakie 2 godziny w Zavidovići, gdzie podzieliłem się z grzecznym i sympatycznym pieskiem na tyłach jakiegoś targowiska. Ponieważ pękło już sto kilometrów i dzień się nachylił, zacząłem myśleć o noclegu ale miasteczko było pustawe i raczej nieciekawe turystycznie. W tym akurat aspekcie się pomyliłem, bo w okolicy znajdują się dwa miejsca z tajemniczymi kamiennymi kulami (kamene kugle) o czym przeczytałem już dużo później. Motelu (to w Bośni dość częsta i niedroga możliwość noclegu) jednak nie namierzyłem i ruszyłem dalej. Za jakąś godzinę w Żepćach pod dyskoteką próbowałem podpytać podchmielonych młodziaków (kontakt ułatwiło skojarzenie, że Lewandowski to też Poljak jako i ja) i dowiedziałem się że gdzieś tam przy głównej drodze coś jest. Nie było to zbyt konkretne, więc podążyłem boczną a za jakiś kilometr napotkałem schludny pustostan z wysokim parterem. Było blisko zamieszkanych domów ale dojście w miarę dyskretne, to się zdecydowałem. Umościłem się w najmniejszym i najprzytulniejszym pomieszczeniu lecz zasiedziałe tam szerszenie szybko mnie przegoniły do większego i bardziej przewiewnego. Za łazienkę posłużył tym razem domyślny salon. Długo w noc rozmawiałem z przyjaciółką, która zadzwoniła szukając wsparcia w osobistej tragedii. Rzeka Bośnia szumiała donośnie nieopodal, łysy świecił całą mocą a sen nie nadchodził...

Wspomnienie z FB:Dotarłem do Doboja, po nocnej burzy powietrze lżejsze. Pokazały się wzgórza, jest więcej cienia ale i podjazdy niewielkie. Podobno do Zenicy 86 km - tak powiedział starszy pan w parku, ciężko będzie.

(...) przeleciałem prawie 120, ciężko było znaleźć porządny pustostan aż za Žepčami się trafił. Trudno było zasnąć z różnych względów, a twardość podłoża to mniej ważny. Kulinarnie słabo, choć lokalnie - burek z rana i čevapi na obiad w Maglaju. Nie dokończyłem a resztkami podzieliłem się z pieskiem w Zavidoviči. Cały dzień wzdłuż rzeki Bośni, dużo opuszczonych i ostrzelanych domów, muzułmańskich cmentarzy.


  1. 09.07.2017 pustostan za Żepće - przedmieścia Visoko, 93 km

https://ridewithgps.com/routes/35077210

Wstałem wcześnie ale zbierałem się marudnie, bez energii. I ruszyłem powoli a za niedługo na benzinskiej pumpie przystanąłem na rozruchowe węglowodany i kofeinę. Ożywiłem się za to po godzinie leniwego snucia się wzdłuż rzeki… Dojechałem do tunelu i jak głupi wjechałem weń mimo zakazu. Z pełnego słońca do czarnej dziury; już po 50 metrach przestałem cokolwiek widzieć, potem z naprzeciwka pojawiły się światła samochodu. Zginę tu, pomyślałem, a nie pora umierać, jeszcze nie stary chłop ze mnie! Odruchowo przytuliłem się (jadąc) do prawej ściany tunelu ale wysoki krawężnik bronił i wywaliłem się w glinianą maź, co tam zalegała. Jedna sakwa się wypięła, złapałem ją w lewą rękę a prawą gorączkowo zacząłem szukać lampki. Przegrzebawszy torebkę przednią - znalazłem, tylko niewiele to dało - świeciła słabo, za słabo na te ciemności. Sam nie wiem, jak zawróciłem - rower w jednej ręce, sakwa i lampka w drugiej. Znów przejechało parę samochodów, któryś zatrąbił a takie trąbienie w tunelu to szokuje jak wybuch granatu. Jakimś cudem wylazłem z tej matni ale jeszcze długo dochodziłem do siebie. Percepcja też mi widać siadła, bo ślepiałem w dostępne mapy papierowe i elektroniczne a ciągle wychodziło mi, że muszę przez ten tunel… W końcu ruszyłem w objazd zakolem Bośni. Przy pierwszej czeszmie obmyłem powalany dobytek a od starszych jegomościów dowiedziałem się, że w kolejnej woda do picia jest dużo lepsza. Przy tej drugiej zaś spotkałem Serba, który po kilkunastu latach emigracji (mieszkał w Somborze - byłem tam), wrócił na rodzinną acz muzułmańską obecnie ziemię. Trochę pogadaliśmy o bezsensie tych jugosłowiańskich wojen; każdy w swoim języku a rozumieliśmy się dobrze, czasem tylko padało: sporije - wolniej. Za kawałek drogi i czasu znów przekroczyłem rzekę a w kolejnym zakolu ukazała się twierdza Vrandżuk. Zbudowana przez któregoś bośniackiego króla na początku XV w., później zdobyta przez Turków a na koniec przez Austriaków - zachowała średniowieczną bryłę. Tym razem było blisko drogi, to wepchałem rower i zostawiłem pod bramą. Przed budowlą było trochę kramików z rękodziełem a wewnątrz dość mizerna ekspozycja. Niemniej zwiedzanie, jako pierwsze komercyjne, uważam za udane. Droga do Zenicy początkowo biegnąca nad rzeką, odeszła od niej w którymś momencie - zrobiło się też gorąco i trochę stromo. Samo miasto odebrałem jako industrialno-nijakie; w jakiejś budce zamówiłem kanapkę na zimno, później zszedłem nad rzekę i poleżałem trochę w cieniu. Droga na Sarajewo biegła wzdłuż rzeki; były jakieś widoki ale i lekka wspinaczka. W pewnym momencie zachmurzyło się i rozszumiało; musiałem przeczekiwać w przejściu pod autostradą, gdzie  z nudów rozkminiałem pisemne wyznanie jakiegoś romantyka: Nisam ubica no pro tebe bih ubio. Burza przeszła bokiem, wrócił skwar i mimo wczesnej jeszcze pory postanowiłem poszukać noclegu. Podpytany przechodzień wskazał hotel Dżale; ten wydał mi się z zewnątrz zbyt ekskluzywny ale znów się udało wynegocjować 10 euro (z 15).  W niedalekim sklepie zrobiłem zakupy a jeden produkt musiałem dość szybko spożyć. 

Wspomnienie z FB: Dzień jak zwykle po pustostanie - trudny, gnaty rano trochę bolały. Kawę i ciacho wciągnąłem już po półgodzinie jazdy; temu krajowi nie grozi zakaz handlu w niedzielę - wszystko czynne, bułeczki świeże. Koszą, budują, nawet rzekę pogłębiają. U nich piątek bodajże świąteczny. Rzekę Bośnię przekraczałem ze 20 razy, było też zwiedzanie tvrdży Varnduk za całe 1,5 euro. By się wstydzili - to ja na chacie mam więcej staroci... A potem parę kilometrów kiepskiej drogi. Zenica, to miasto smutne, zjadłem tam bosanskego sendviča i poleżałem na trawie. Trochę wstrzymała mnie burza, dotarłem do Visoko na ostatnich nogach. Ale za to hotel 4 gwiazdkowy, tylko nie ma górnego światła i nawet radia. Ale cóż - 10 euro ( już trzeci raz stargowałem z 15). Katastrofa - upadło mi piwo puszkowe, zaczęło sikać ale szybko wydoiłem.


  1. 10.07.2017 Visoko - przy opuszczonym domu za Tarćin , 78 km

https://ridewithgps.com/trips/44216520

Z luksusów zaczerpnąłem pełnymi garściami - prysznic wziąłem zarówno wieczorem dnia poprzedniego jak i rankiem. Do drogi gotów byłem kwadrans po ósmej ale nie ruszyłem od razu  - drapało mnie trochę w gardle, to zajechałem do nieodległej apteki (samoobsługowej, z 500 m2), kupiłem coś do ssania i usiadłem przy kawie, bo kafejka była tuż obok. Spragniony słowa drukowanego wziąłem ze stolika gazetę a tam na pierwszej stronie - znaleziono bombę w Białymstoku. Zaraz puściłem SMSa do kolegi z pracy stamtąd pochodzącego, że Podlasie sławne na całą Europę! W okolicy Visoko znajdują się wzgórza zwane Bośniackimi Piramidami, odkryte a na pewno mocno promowane przez archeologa-amatora  Semira Osmanagića. Zapoznałem się wcześniej z tą historią ale jakoś mnie nie urzekła; poza tym trzeba by było zjechać ze szlaku a przecież przede mną było Sarajewo. Wjechałem doń od strony wzgórza i dzielnicy Kobiljla Glava - ciężko tam się było wspiąć, nawet pchałem trochę, bo dość stromo, brak pobocza i duży ruch - bałem się gibnąć przy wolnej jeździe pod jakąś ciężarówkę. Na zjeździe szło sprawniej ale i tu musiałem uważać, bo z zaciekawieniem się rozglądałem. Od razu w oczy rzuciły się bielejące wśród zieleni (tradycyjnie nie ogrodzone) cmentarze. Oj dużo było tych obelisków - miejsc spoczynku ofiar wojny z lat 90-tych i prawie 2-letniego oblężenia miasta. Takich pamiątek jest więcej - słynne krwawe róże, Tunel Życia, Aleja Snajperów, ostrzelane i puste domy. Ja ich specjalnie nie wypatrywałem;  główną drogą minąłem rzekę Miljaćkę, siadłem przy piwie w parku i zacząłem studiować mapę. Chodziło mi o muzułmańską dzielnicę-targ Baščaršiję, której atmosferą chciałem się ponapawać za sprawą porad ludzi rowerowo bywałych w tych stronach. Okazało się, że stara dzielnica jest po drugiej stronie rzeki: trafiłem tam po Latinskiej Cupriji, namierzyłem studnię Sebilj i stamtąd rozpocząłem snucie się po wąskich i zatłoczonych uliczkach. Nie zaszedłem do żadnego meczetu ani na kawę nie przysiadłem - wszędzie było pełno ludzi. Na jednym z dziedzińców pogadałem z zaciekawionymi lokalsami sjestującymi przy bosanskiej kuvanej; o życiu, o zarobkach, chociażby takiego inženjera namještaja jak ja tu i u nas. Pojawił się w rozmowie i język czeski, bo jeden z panów pracował tam 5 lat a i ja często bywałem. Ot i pooddychałem tutejszym powietrzem ze 3 godziny: powiało Wschodem ze względu na zapachy ale i wrażenia uszno-oczne, ciekawiły zwłaszcza kobiety spowite od stóp do głów w ciemne materie - podejrzewałem, że to turystki z bardziej radykalnych obyczajowo krain. Ze starówki niepostrzeżenie przeszedłem do nowocześniej zabudowanych ulic a potem wsiadłem na rower i ruszyłem w kierunku dzielnicy Ilidża, gdzie byłoby co zobaczyć - np. źródła rzeki Bośni czy muzeum Tunelu. Niestety przeważył konsumpcjonizm i burczenie w brzuchu, więc przeniosłem cały majdan przez tory tramwajowe i posiliłem się w McDonaldsie. Paradoks, mogłem przecież spróbować lokalnych fast foodów w Baščaršiji ale nie przepadam za baraniną a tak mi tamtejsze burki i ćevapi zajeżdżały. To był mój pierwszy BigMac na obczyźnie a smakował tak samo, jak ten w Płońsku, gdzie często się stołuję. Odetchnąłem nieco w klimatyzowanym, bo upał nie odpuszczał i ruszyłem dalej. Wspomnianą wcześniej Ilidżę zapamiętałem jako spokojną i zieloną, za to później cienia już było mniej. Dokumentacja fotograficzna wskazuje na 35 stopni o 18.19 - był termometr i zegar przy jednej z mijanych stacji benzynowych. Była też po drodze miejscowość o wdzięcznej nazwie Dupovci. Jakoś ciągnąłem pod górę tą główną  szosą na Mostar ale zaczęło szarzeć i trzeba było rozejrzeć się za noclegiem. Nie było to proste - wzdłuż drogi bariery i stromo, czasem zjazdy albo podjazdy do miejscowości czy pojedynczych posesji. Jedna z nich wydawała się opuszczona, chociaż trawa była równo przystrzyżona. Liczyłem na nocleg pod dachem ale zajrzawszy zostałem przywitany syczeniem i fukaniem - dzika kotka broniła swego terytorium a może i potomstwa. Wyciągnąłem więc namiot i niedbale rozłożyłem na skrawku równego nieopodal domu. Ablucje rozgrzaną wodą z butelki przebiegły sprawnie i ułożyłem się w końcu na spoczynek wśród migających świetlików i ćwierkających cykad.

https://photos.app.goo.gl/svLhETaoRhAfvQ2U7

Wspomnienie z FB: Dziś mizeria, górki się zaczęły a do tego wjechałem do Sarajewa - duże miasto, jest gdzie połazić i posiedzieć za to wyjeżdża się okropnie. Ale klimat już miasta Wschodu, gorąc, tłumy i sporo kobiet spowitych w te hidżaby i czarczafy. Chyba nie żałuję... Do Mostaru ponad stówa, nie ma mowy, żebym w jeden dzień dociągnął, trzeba się maksymalnie przybliżyć. Wodę do mycia już mam, do picia też a do jedzenia - pomidor i brzoskwinia. Wypas. Złapałem wifi na jakiejś stacji.

  1. 11.07.2017 Przy opuszczonym domu za Tarćin - Mostar, 97 km

https://ridewithgps.com/trips/44216518

W nocy trochę mnie wytelepało, bo na tych 700-set metrach wysokości dzienny upał gdzieś wsiąkł. Zebrałem się szybko; dom po drugiej stronie szosy nie był tak daleko, jak się wydawało a przy tym pies ujadał od wieczora - ani chybi na mnie. Rozgrzewkę zapewnił pięciokilometrowy podjazd a adrenalinę widniejący u jego końca tunel. Pomyślałem, że czekają mnie emocje jak w tym poprzednim to zawczasu powyciągałem wszystkie światełka, założyłem kamizelę odblaskową i wstąpiłem do przydrożnej knajpki na napoje odstresowujące. Wypiłem kawę i piwo ale najlepiej podziałała rozmowa z bufetowym i stałymi bywalcami, którzy zapewnilii że zakazu dla rowerów nie ma a przy tym tunel jest oświetlony!  Był długi na 650 m ale droga już leciała z górki, więc większych emocji nie doznałem. Za to po wyjechaniu zeń aż przystanąłem z wrażenia (i o mało nie zginąłem pod kołami autobusu, który śmignął o centymetry) - pokazały się górskie szczyty i doliny, kanion jakiejś rzeczki a za niedługo - szmaragdowe wody Neretwy. Pierwszy raz przekroczyłem ją w Konjicu, gdzie wpada do zaporowego Jablanickiego Jeziora. Tu też przysiadłem w pekarze na sirnicę (burek serowy) i jogurt. Miasto to zwiedziłem przez obecność, bo ani z bliska nie zobaczyłem Starego Mostu ani schronu atomowego marszałka Tito… Za to w widokach wód jeziora a potem Neretwy - rozsmakowałem się. Były naprawdę szmargdowe, dawały ukojenie oczom a po czasie i ciału, bo przy pierwszym dostępie do brzegu, skorzystałem;  porządnie się ochlapałem i zmoczyłem koszulkę i chustkę. Upał tężał. Prawdziwy żar poczułem za Jablanicą od rozżarzonych węgli, nad którymi na rożnach obracały się całe jagnięta. Napęd dawał przemyślnie skierowany na łopatkowe koła strumyk. Oczywiście pieczystego można było od razu skosztować w restauracji Zdrava Voda, skąd swego czasu nadawał sam Makłowicz, ale było przed 13-tą czyli na obiad za wcześnie i na gorące w tym upale nie miałem ochoty. Wstyd się przyznać - nie pamiętam czy jadłem po drodze ale - coś musiałem, bo wydatek energetyczny był a vrućak odbierał siły. Wiele wskazuje na rybną restaurację ok. godziny 15-tej - ślad GPS tam się gmatwa i sporo czasu tam spędziłem. Za to pamiętam, że znów zmoczyłem, co tylko mogłem. Nucąc “O dobra rzeko, o mądra wodo! Wiedziałaś gdzie stopy znużone prowadzić, gdy sił już było brak…” podążałem na Mostar - jeden z kamieni milowych wyprawy. Wjechałem tam koło 18-tej odbijającą od krajówki główną ulicą Marśala Tita i od razu zacząłem poszukiwanie noclegu pod dachem. Podpytałem w paru pensjonatach, jednym akademiku i nawet hotelu i - albo miejsc nie było albo cena odstręczała. Już wcześniej postanowiłem zwiększyć budżet i nie dziadować w tak turystycznie obleganym miejscu ale bez przesady… W jednym z guesthouse’ów pokierowali mnie do Yellow House, gdzie zgodziłem pokój za 15 euro. Nie na darmo Mostar znany jest jako najgorętsze miasto Bałkanów - klatka schodowa prowadząca do pokoju na poddaszu rozgrzana była na pewno do 50-ciu albo i więcej stopni. O mało nie zemdlałem wnosząc rower na balkonik i targając sakwy. Z ulgą powitałem widok starej klimy Gorenje i pilota do niej, co zwiastowało działanie. Wiatrak poczułem od razu a poczekać na schłodzenie postanowiłem w łóżku. Wyglądało solidnie ale nie wytrzymało próby: sprężyste listwy wypięły się z plastikowych pochewek i razem z materacem wylądowałem na podłodze. Doraźna naprawa poskutkowała tym samym i w końcu położyłem materac obok zdewastowanego mebla i sam tam zległem. Po półgodzince już dało się oddychać, odetchnąłem i w rozpalonej łazience zrobiłem przepierkę co potrzebniejszych rzeczy. Że wszystko wyschnie na rano miałem spiżową pewność. Mimo chłodnego prysznica pot perlił się na moim czole już do nocy. Szarzało, jak wyruszyłem pieszo na Stari Most (zwany też Cupriją); w miarę zbliżania się tłumy gęstniały a upał nie słabł. Zgrzany doszedłem lewym brzegiem, zrobiłem parę nieszczególnie udanych zdjęć i rzuciłem okiem na kramiki otaczające Most. Chodził po głowie zakup dżezwy czyli tygielka do kawy przyrządzanej na sposób ottomański (bosanska kuvana) ale nie będąc pewny pochodzenia (a podejrzewając chińskie) - odpuściłem. Most stał jakby od zawsze ale w tyle głowy kołatało się, że przez 10 lat go nie było za sprawą Chorwatów. Z namaszczeniem zatem go przekroczyłem (w towarzystwie 5 tysięcy luda) i po drugiej stronie poczułem pragnienie. Wstąpiłem do pierwszej z brzegu knajpki a tu młoda dziewczyna wytłumaczyła mi, że Polacy są bogaci i że 2 euro za piwo to pryszcz; przy okazji łamaną polszczyzną poinformowała, że ma “bafcię” w Lublinie. Przysiadłem z napojem na zewnątrz, pogadałem z rodakami z sąsiedniego stolika i mimo całkiem egzotycznego anturażu - poczułem się swojsko. Połaziłem jeszcze po starówce prawostronnej i skierowałem się ku kwaterze. Trochę błądziłem ale napatoczył się i Hiszpański Dom i ostrzelane pustostany - to miałem przegląd. Do snu położyłem się przed północą.

https://photos.app.goo.gl/kesg7GUheuDtC7eC8

Wspomnienie z FB: Miejsce na nocleg klimatyczne - przy opuszczonym obejściu. W środku dzika kotka - bo fukała, a na zewnątrz cykady i świetliki. W nocy chłodno, założyłem bluzę, którą już miałem wyrzucać. Pierwsze 5 km osłabiającego podjazdu a potem 15 - zjazdu i to jakiego! A potem Ona - szmaragdowa Neretwa, zakochałem się po 50-ce, ożeszku... I tak z jej biegiem Mostar staje się realny, podobno jeszcze 30. Chleję na potęgę i co rusz moczę, co mogę. Schnie w 10 minut, piekło, chyba z 50 stopni!

Nagrodą za (...) walkę był luksusowy pokój z klimatyzacją. Wieczorny spacer po Mostarze już nie, bo: klimy nie było a do mostu daleko.


  1. 12.07.2017  Mostar - przy opuszczonym domu za Stolacem , 77 km

https://ridewithgps.com/trips/44216516

Z samego rana doprowadziłem łóżko do ładu i zakląłem los, żeby podobnego grubasa w to miejsce nie sprowadzał. Z pakowaniem zeszło bez mała do ósmej i opuściłem Yellow House. Na most mnie już nie ciągnęło, bo dzień zapowiadał się atrakcyjny a przez to i długi, no ale energii trzeba było dostarczyć. W sklepiku na przedmieściach nabyłem słodką bułkę i jogurt, też picie na drogę - napój izotoniczny bodajże grejpfrutowy ze “Sport” w nazwie oraz imponującej objętości 1,75 l. Pamiętam zieloną, pękatą butelkę - ciężko ją było wcisnąć do koszyka na bidon ale nieraz jeszcze się tym specyfikiem nawadniałem. Przed sklepem zasiadłem do posiłku na skrzynkach po cytrusach włoskich z Busolengo (skojarzyłem, bo w tej gminie mam zaprzyjaźnione małżeństwo) a na zakręcie pierwszej serpentyny (wyjazd okazał się z tych trudniejszych) już kucałem w krzakach. Coś poszło nie tak, na szczęście podobny incydent się już tego dnia nie powtórzył. Wspinaczki w kierunku Medjugorie było jeszcze ze 3 godziny, więc rozjaśniło się, że wodospadów Kravica nie zobaczę - podobnie jak źródeł Buny i tekkiji w Blagaju. Mogłem to trochę inaczej rozegrać ale cóż, życie to sztuka rezygnacji… Miejsce możliwych objawień wybrałem pamiętając relację Tomka z poprzedniej pracy jak również Stacha, kolegi ze studiów. Obaj chyba bardziej uduchowieni ode mnie a może nie umiałem w sobie wzbudzić nastroju sprzyjającego dusznym doznaniom - posiedziałem w kościele na chorwackiej mszy, skorzystałem z wodopoju i cienia na dziedzińcu, przekąsiłem bułkę w pekarze - i tyle. Do Ćaplijny droga wiodła przez bez mała pustynię przypominającą scenerię z westernów, suche badyle, kamienie, żar, spiekota. Jednak mnie się podobało a już widok Neretwy z góry i dojazd do niej serpentynami - rozanielił. Myślałem, że już tej piękności nie zobaczę a tu jeszcze dane mi było zamoczyć stopę. Kamyki wzięte na pamiątkę jeszcze od czasu do czasu wpadają mi w ręce przy rzadkich porządkach na kwadracie. Te 10 km nad rzeką do Ćaplijny to fragment fajnej trasy Ciro, biegnącej wzdłuż linii kolejowej z Dubrownika do Mostaru. Odkryłem to dopiero przygotowując trasę na wyprawę 2018… W miasteczku betonoza i stare platany; uzupełniłem płyny na ławce pod sklepem, podpytałem miejscowych o drogę na Stolac i znów mozolnie ruszyłem w niezbyt stromy ale długi podjazd. Po 2 godzinach się przełamało i mogłem pruć w dół, do Radmiji w Stolacu (nekropolii ze stećakami) wpadłem 5 minut przed zamknięciem - dostępu bronił wprawdzie tylko szlaban i pewnie bym go sforsował ale zdążyłem legalnie kupić bilet. Łaziłem i cykałem fotki, dumając nad historią tych nagrobków; inskrypcje i piktogramy były dziecinno-średniowieczne ale wielkość i forma brył wskazywały na spory wysiłek włożony w ich powstanie, Bośnia musiała być kiedyś i ludna i niebiedna; dziś często można je znaleźć na zupełnych odludziach. Cmentarzysko w Stolacu to wyjątek: duże, ogrodzone i łatwe do namierzenia. Wylazłem pod szlabanem i już w miasteczku zrobiłem zakupy spożywcze. W promieniach niskiego już słońca pokazały się mury twierdzy ale - na górze, czyli nie lazłem. Na stacji benzynowej zasięgnąłem języka o kempingu leżącym niby na mojej trasie a odległym o 4 kilometry i tam postanowiłem zanocować. Nie zmartwił mnie kolejny podjazd, bo już czułem chłodny prysznic na plecach (na rozreklamowanym na planszach kempingu musiał być) i miękkość trawy pod namiotem. Cztery kilometry z okładem minęły a tu ani śladu kempu, nawet o ślad człowieka trudno. Trafiło się samotne obejście i pani w ogródku - o biwaku w okolicy nie słyszała co mnie srodze zmartwiło, jednak nalała wody do 2-litrowej butelki, bowiem taki prysznic postanowiłem sobie urządzić z braku lepszego. Zacząłem się rozglądać za miejscem pod namiot ale nic podchodzącego nie było - jakieś kolczaste, strome pobocza po obu stronach; białych skałek też nie brakowało. Jedyny kawałek płaskiego to był betonowy dach jakiejś piwnicy przy opuszczonym obejściu. Omiotłem go z grubsza z cierni i kamyków, rozbiłem na wożonej na takie przypadki plandece samonośny namiot i w krzakach dokonałem podstawowych zabiegów higienicznych. Było gorąco, złożyłem to na karb całodziennego upału ale prawda była bardziej skomplikowana i dotkliwa…

https://photos.app.goo.gl/tdyZyuWVFykD4tgT6


Wspomnienie z FB: (...) etap miał być napakowany atrakcjami, jak dobra kasza skwarkami i tekija w Blagaju i wodospady Kravica i Počitelj. Wyjazd z Mostaru już zwiastował kłopoty czasowe -  PODJAZD. To zdecydowałem się na Medjugorie - trochę pokontemplowałem i skusiłem się za radą Stacha na bułkę serową, do popicia wziąłem Ice Tea i gburowaty piekarz zaśpiewał 3 euro! Takie to mnie przeżycia duchowe spotkały... Za to dojazd boczną drogą do Čaplijny - cudny. Pożegnałem się z Neretwą, nabrałem kamyków, jakbym nie miał czego wozić. Potem żmudny podjazd w kierunku Stolaca, zakończony zjazdem 50 km/h. Na cmentarzysko stečaków zdążyłem 5 minut przed zamknięciem. Upewniwszy się, że zwiastowany autocamp za 4 km, zrobiłem zakupy i zacząłem wspinaczkę... Po 6 km w samotnym domostwie dowiedziałem się, że żadnego campu nie ma! Znów nocleg na dzikusa.